No dobra. Nadszedł czas na kolejny "kobiecy" tekst. Siedzi mi w głowie od tygodnia.
A dokładnie – od ubiegłego wtorku.
Dzień był wtedy ciepły, przyjemny = idealny na spacer z wózkiem. Człowiek ubrał się wtedy wyjątkowo ładnie (bo normalnie wjeżdża dresiwo i sportowy but). Nie wiadomo dlaczego. Ot, taka zachcianka (wciąż jeszcze) młodej matki.
Przemierzając bezkresy wrocławskiego Starego Miasta, nagle spotkałam znajomą twarz. Kolega z lat studenckich. Kiedyś nawet dobrze się znaliśmy. Kiedyś było dawno temu.
Po wstępnych uprzejmościach, kolega wspomniał o blogu. Mówił, że czasami zagląda i ogólnie nie ma biedy. W pewnym momencie zawiesił się na mikrosekundę, po czym rąbnął „szkoda, że tak szybko Ci się to skończy”. Ja, nie skumawszy wątku, lekko się uśmiechnęłam i próbowałam sprostować. Powiedziałam coś o tym, że to przecież żaden koniec (wręcz przeciwnie), że głowa pełna dzikich pól i wcale nie zamierzam zamykać bloga. Bo dzieci są cudne, ale poza nimi mam jeszcze kilka, tylko własnych ogródków, które z przyjemnością uprawiam.
Sprostowanie trafiło na trudny grunt. Nie dość, że nie przekonało rozmówcy, to jeszcze (niestety) sprowokowało go do wygłoszenia tyrady na temat całego zła, które płynie z faktu, że współczesna kobieta jest… no właśnie… jakaś. Ma pasje, z których nie chce rezygnować, swój charakter, kolor i smak.
Ta rozmowa nie potrwała dużo dłużej.
Mimo tego, że sama głoszę, że opinie ludzi dla nas nieważnych, równie nieważne powinny pozostawać – ta zdenerwowała mnie wyjątkowo. Lekkość, z jaką ludzie pozwalają sobie komentować cudze życie, zawsze mnie zastanawiała. Sama, bowiem myślę, że każdemu wedle potrzeb. Że życie jest po to, żeby je przeżyć po swojemu… Że rób to, co daje Ci szczęście.
A tu nagle – dup! W samo południe słonecznego dnia, ktoś (kto nic o mnie i mojej rodzinie nie wie) przybił mnie do pręgierza z napisem „najgorsza matka świata”.
Jeszcze pół dnia mieliłam to spotkanie w głowie. Dobrze, że mąż szybko wrócił do domu i pomógł zaprowadzić porządek w myślach. Zaprowadzanie potrwało jakieś 25 sekund.
A teraz pointa
Bo w tym wszystkim chodzi o równość właśnie. O to, że płeć wciąż w Polsce stygmatyzuje. Że nieważne jak bardzo się będziesz starać, to zawsze znajdziesz ludzi, którzy z pełnym przekonaniem zarzucą Ci całą listę grzechów g(ł)ównych. Będziesz złą matką albo jeszcze gorszą żoną. Korpo-szczurzycą albo kurą w domu. Będziesz za chuda lub grubą świnią. Głupia, przemądrzała, zbyt wysoka lub za niska. No i jeszcze te ambicje. Wszystko komplikują.
Moją ulubioną metafoZą, którą posługuje się Sheryl Sandberg jest ta o maratonie. Mówi o tym, że życie (głównie zawodowe) kobiety i mężczyzny jest jak maraton. Na starcie wszyscy są równi. Gdy zaczyna się bieg, idziemy ramię w ramię. Kłopot zaczyna się gdzieś w okolicach 25-go kilometra. Wtedy, gdy ciało zaczyna się buntować, a siła woli przechodzi poważną próbę. To właśnie w tym momencie, mężczyzna z trybun dostaje zastrzyk potrzebnej energii. Ludzie kibicują, oklaskują i krzyczą „dasz radę”, „uda Ci się”, „jesteśmy z tobą”. Kobieta, najczęściej słyszy coś w stylu „i po co Ci to było?”, „w domu lepiej było siedzieć, dzieci chować, ciasta piec”. Finał jest taki, że mężczyzna biegnie dalej, a na mecie nie czuje już zmęczenia. Dominująca emocja to szczęście, zadowolenie i absolutna duma. Z siebie i faktu, że dał radę. Doświadczenie kobiety jest zupełnie inne. Część nigdy nie dobiega do końca. W obliczu braku wsparcia, po prostu odpuszcza. Wszystko to, co chciały osiągnąć jeszcze niedawno, nagle zapada się pod ziemię. Na końcu nie ma dumy, nie ma endorfin. Są za to ciasta i porządek w domu. Czasami, po latach, tym właśnie staje się szczęście. Czasami.
Lubię świat, który mi kibicuje. Stoi na trybunach i krzyczy „dasz radę!”. Bo kiedy daję, jestem szczęśliwa. A szczęście jest jak wirus. Jak tylko dotkniesz, zaraża.
#idźcieIzarażajcie
Biegnij! Dasz radę! 🙂