Ostatnio trochę przepadłam. Wiem. Mam jednak dobre wytłumaczenie.
Mój świat nagle postanowił stać się dużo bardziej wymagający niż kiedyś.
A ja zostałam jedna.
Jak wcześniej.
Jak zawsze.
Co noc stawałam więc przed trudnym, acz jednoznacznym wyborem: spać, czy pisać. Wybierałam to pierwsze.
Regeneracja sił – wiadomo.
Dziś jest jednak taki wieczór, kiedy piszę z błyskiem w oku. Miałam dobry dzień, rozmawiałam z mądrymi ludźmi, dwa razy wybuchłam salwą nieokrzesanego śmiechu (damn, jak ja lubię te momenty), a na koniec kupiłam nową (i bardzo ładną) sukmanę. Czego więcej w życiu chcieć.
Dziś będzie o krajobrazach
Zazwyczaj trudnych.
Tu jest ten moment, w którym chciałabym Cię poprosić o zamknięcie oczu. Tylko trochę to głupie. Wtedy przestałbyś przecież czytać.
Cholerne ciągi przyczynowo-skutkowe.
Wyobraź sobie więc, że stoisz. Ty sam. Na pustkowiu.
Wiatr we włos wieje, piach dość mocno daje po oczach.
Najpierw, jako że krew w Tobie polska, cieszysz się na myśl o opaleniźnie. Jak tak jeszcze trochę wytrzymasz, będziesz królem hebanu. Sąsiedzi pozazdroszczą i pomyślą, że Egipt albo przynajmniej Jurata jakaś.
Radość przechodzi Ci jednak po dwóch sekundach. Do mózgu wkracza mądrość. A zaraz potem strach.
Bo przecież jesteś nigdzie. Dookoła tylko Ty, sporadyczne kępy (nie mylić z Beatą) suchej trawy, piach mieszany z kamieniami i dużo słońca. Wody nie masz zbyt wiele. W zamian jest nadmiar przestrzeni. Rozglądając się widzisz nic. Gdzie nie spojrzysz – to samo.
Stoisz.
Czekasz.
Boisz się.
Przychodzi wieczór.
Uspokajasz się na chwilę. Nigdy nie widziałeś takich wielkich i jasnych gwiazd. Jak oczy postaci z Mangi. Jedno właśnie mrugnęło.
Wieczór mija szybko, potem przychodzi noc. Zimno, ciemno, wilki jakieś (kto oglądał, ten wie).
I znowu przychodzi dzień.
Zaczynasz obmyślać plan działania. Szukasz stron świata, szacujesz dystanse, gapisz się w niebo szukając szlaków drobiu latającego. Chcesz się stąd wydostać. Jak nie uciekniesz – zginiesz. Niezauważony.
Nie będzie Cię już nigdy. Nie będzie Cie już wcale. Wiesz to na pewno.
Zebrałeś więc siłę i odwagę, i zaczynasz iść.
Pierwsze kroki nie są łatwe. Co kilka, dopada Cię poczucie bezsensu. Zaciskasz jednak ząb i trzymasz się nadziei. Że za kolejną wydmą, wreszcie dojrzysz jakiś Trypolis.
No i docierasz do tej kolejnej. I nic. Ani Trypolisu, ani nawet Jaworzna-Szczakowej. Jasna dupa.
Mija chwila.
Znowu się w sobie zbierasz. I idziesz dalej. Bo wiesz, że dasz przecież radę. Że za chwilę będzie już dom.
Podnosisz głowę i stawiasz kolejne kroki. Wiesz, że warto.
I nagle, obok pojawia się człowiek
Myślisz, że to jakaś zjawa. Ale nie – gada, chodzi, można dotknąć.
Cieszysz się jak ja dziś wieczorem. Wybuchasz salwą śmiechu. Myślisz, że we dwójkę będzie dużo łatwiej. Że koniec z samotnością wędrówki. Że teraz już będzie z górki.
Gdy tylko człowiek zaczyna mówić, wiesz, że się myliłeś.
Mówi, że nogi ma obolałe. I, że bąble nie dają żyć.
Że słońce gorące, a powietrze jeszcze bardziej. Że trudność, słabość i ogólna, wielka bieda. Że żonę kiedyś miał. Ale odeszła. Nie wiedzieć czemu. Że włosy też kiedyś były w komplecie. A teraz glaca w słońcu lśni. Że to wszystko, to na pewno jakaś kara. Tylko za co?
W pewnym momencie, patrzy na Ciebie wnikliwie i mówi, że kaplica. Że to wszystko już sensu nie ma. Że odpada.
Kładzie się na piachu i leży.
Ty, jeszcze chwilę walczysz. Głównie ze sobą i swoim zmęczeniem.
Robisz dwa kroki w przód, po czym odwracasz głowę. On się poddał.
Ty też już nie masz siły.
Zalegasz obok niego.
Znikacie. Nie ma Was. I już nigdy nie będzie.
To koniec.
Trypolis był. O dwie godziny drogi stąd.
Gdybyś tylko wytrzymał. Gdyby On nie odciął Ci chęci.
Gdyby tylko zamiast zabierać, trochę dodał.
Żyłbyś do dziś.
W szczęśliwości.
Odciski już dawno ze stóp byś wyleczył.
Byłoby szczęście.
Szukajcie tych, którym się chce.
Takich, którzy dają zamiast zabierać.
Nie warto umierać młodo.
Dlatego najlepiej otaczać się ludźmi, którzy też kochają życie.
Jaworzno-Szczakowa <3