Dzisiejszy wpis nie będzie mądraliński. Będzie bardzo prosty. Proste myśli są najtrudniejsze i często najbardziej wartościowe.
W mojej pierwszej korpo-pracy siedziałam prawie 7 lat.
Była to, wbrew obiegowym opiniom na temat korporacji, bardzo dobra przygoda. Różne stanowiska, różne zadania, mega trampolina do rozwoju. Czasami zdarzało mi się narzekać, ale to (z mojej dzisiejszej perspektywy) dużo bardziej, z braku osobistego ogaru w tamtych czasach, niż jakichś obiektywnych niedogodności. Było mi dobrze, znajomo i bezpiecznie. Człowiek nawet czuł się doceniany.
I nagle, świat sam się wziął i skonfigurował tak, żeby w głowie zasiać mi zamęt. Zaczepił, zagadał i zaczął kusić ku zmianie. Nie było mi łatwo, bo przecież na szali stała wygoda, którą bardzo sobie cenię (nie mylić z wygodnictwem).
Po krótkim rachunku sumienia, ustawieniu (lub uświadomieniu sobie) swoich ówczesnych, zawodowych priorytetów, wzięłam głęboki oddech i poszłam.
– Czy z bólem serca?
– Tak!
– Czy z całym workiem obaw przed nowym, nieznanym?
– Jak najbardziej!
– Czy kiedykolwiek tej decyzji pożałowałam?
– Nigdy. Nawet, gdy nowe miejsce zamiast głaskać, czasami dawało z półobrotu.
Dziś myślę, że raz na kilka lat (dla mnie tą granicą jest 7 lat, lub ich wielokrotność), pracę warto zmienić. Dla różnorodności doświadczeń. To jest trochę tak jak z solą w kuchni. Pamiętam, jak na pierwszym roku studiów, wynajęliśmy ze znajomymi mieszkanie. Po przywiezieniu gratów, zaczęliśmy je porządkować. Z kartonu wyciągnęłam sól i włożyłam ją… na swoje miejsce –> do lewej, górnej szafki. Tam, gdzie od lat stała, w moim domu rodzinnym. Następnego dnia, solniczka była już zupełnie gdzie indziej. Koleżanka, po przygotowaniu kolacji, przestawiła ją, odruchowo na miejsce, które dla niej było jedynym-bożym-miejscem na tę przyprawę.
Jeśli interesuje Cię temat zmiany pracy, proponuję jeszcze rzut oka tutaj.
Ta daaaam, wtedy dotarła do mnie rzecz oczywista, a odkryta z tak dużym opóźnieniem. Ani na sól, ani na but, ani na pracę nie ma jednej, właściwej recepty. Trzeba dopuścić do siebie różnorodność możliwości i po chwili podjąć decyzję wygodną i właściwą właśnie dla nas.
W głowie każdego z nas funkcjonuje mega dużo automatyzmów. Schematów, które wgryzły się w nasz krajobraz na stałe. Mieszczą się w kategorii: to dla mnie naturalne. I nieważne, że to nieergonomiczne, trzymać najczęściej używaną przyprawę, schowaną daleko od kuchenki i po stronie naszej niegotującej ręki. Powielamy tę zasadę, bo… tak przecież zbudowany jest świat. To samo jest z pracą. Jeśli znasz tylko jedno środowisko, w którym funkcjonujesz od lat, paradoksalnie, zamiast rozwijać, od pewnego momentu, może Cię ono bardzo blokować. Zawęża Ci się optyka, a schematy zachowań utrwalają się i cementują. Na cement przyjdzie jeszcze pora, bez wątpienia. Jeśli jednak jesteś jeszcze na rozbiegu swojej zawodowej ścieżki, zmiana otoczenia, raz na kilka lat, zrobi Ci dobrze. Otworzysz szerzej oczy (albo inni Ci je otworzą), poznasz nie lepsze, ale inne sposoby pracy, działania, myślenia. To koloryt, którego nie nabędziesz siedząc przez sto lat w jednym miejscu. Nawet jeśli jest świetne.
Można lubić czerwony, ale nawet ulubiona jednokolorowość jest smutna wobec wszystkich ametystów, turkusów, czy innych seledynów świata…
Oj jest cos na rzeczy… ciekawie na to patrzy sie w wypadku osob, ktore tutaj zwyklam nazywac „kontraktorami” (mowimy wiec o osobach, ktore pracuja przy kilku- lub kilkunastomiesiecznych projektach, zmieniaja wiec prace wyjatkowo czesto) . Z jednej strony pracodawcy wiedza, ze nie ma mozliwosci takiego skoczka zatrzymac na dluzej, z drugiej strony bardzo ceni sie doswiadczenie i perspektywe takich osob, bo wiadomo, ze ci, ktorzy lata spedzili w naszej organizacji nie beda w stanie na pewne rzeczy spojrzec „na swiezo”. Cos za cos 🙂