Mąż mnie ostatnio poprosił, żeby ograniczyć wątki domowe w publicznie prowadzonej narracji. Obiecałam to ograniczenie. Z jednym, drobnym zastrzeżeniem. Że jeszcze tylko o aferze serowej będę mogła napisać. Przystał.
Bo ta historia jest przecież ważna. Mówiąca dużo i mądrości.
A było to tak
Kiedy pierwsze dziecię powiło się w domu Basta, w świecie nastała radość. Że takie pierwsze, cudne, nowiutkie.
Ładne, co prawda od razu nie było, ale za to mądrze patrzyło.
No i zdrowie dopisało. Za te wszystkie, rodzinne zdrowaśki.
Ogólny błogostan, miłość i radość w sercu.
Poza tą całą słodkością, prawda jest taka, że tamten czas był dla nas trudny. Organizacyjnie trudny. Zmienialiśmy bazę (na większą i milszą), a w związku z tym, najpierw były kredyty, a potem wykończenie zakupionego mieszkania.
Czasami czułam, że zamiast mieszkania, wykańczamy siebie.
Bo pan Adrian-fachowiec niesłowny i wcale nie taki miszczu. Jego ekipa dokładnie na jego miarę. Kuchnia miała być, a nie ma. I nie wiadomo kiedy będzie. Czekać trzeba. Ale jak tu czekać, jak niecierpliwość, plany, małe dziecię pod pachą. Jak wspominam tamten czas, to – wybaczcie – aż nie chce mi się tego opisywać głębiej. Wiem, że rozumiecie.
Pod sam koniec tej organizacyjnej gehenny, byliśmy z Basta-mężem mocno zmęczeni.
Wtedy przyszedł pewien wtorek
Od rana wiedziałam, że dzień nie traktuje męża z życzliwością. Na bieżąco raportował ogólną skuchę.
Powziąwszy tę wiedzę i poskromiwszy moje własne zmęczenie/frustrację/życiowy kwas postanowiłam zrobić dla niego (i nas) coś miłego. A, że jedzenie zawsze jest celnym strzałem, zaczęłam mieszać w garze. Pomysł na strawę był wykwintny i rodem z ekologicznych farm pierwszego świata.
Gdy byłam już na mecie moich kulinarnych fikołków, z pracy wrócił On.
Zmęczony, strudzony i trochę jakby bez energii. Wisienką na torcie tego złego dnia był fakt, że wchodząc do naszego domu, pod drzwiami upadły mu klucze. Jak się po nie schylił, spodnie pękły – wiadomo gdzie [true story!].
To nie był dobry dzień.
No i właśnie. Wchodzi do domu, przebiera się w dresiwo i otwiera lodówkę. Z tej wyciąga kawałek koziego sera. Dokładnie tego samego, który miał być częścią obiadu, który właśnie kończyłam robić ja.
Przemawiam zatem:
– Kochanie, poczekaj chwilkę jeszcze. Za moment będzie obiad.
Basta-mąż – umówmy się – nie zareagował entuzjazmem. Odwrócił się na pięcie, mruknął coś pod nosem i odmaszerował.
W pierwszym momencie pomyślałam, że ja Ci jeszcze pokażę. Że sama mam przecież trudny dzień i też próbuję to wszystko jakoś ogarnąć.
Dobrze, że po pierwszych momentach zawsze przychodzi inna, druga myśl.
Ta już nakazała wyciągnąć talerze, rozłożyć na nich pożywienie i zaprosić męża do stołu. Nawet nie zdążyłam dobrnąć do końca tej sekwencji, bo on sam już nadrobił myślami co potrzeba i przyszedł do salonu, postać trochę obok mnie.
Jak już tak stał, zaczęła się prawdziwa, wartościowa rozmowa.
Bo to przecież nie o żaden ser była ta afera. Kiedy powiedziałam, że odmawiam awantur serowych – nerwy puściły na dobre. Zgodziliśmy się, że przecież zupełnie nie o żaden obiad, widelec, lodówkę nam chodzi.
Chodziło o zmęczenie, napięcie i ogólny syf, który siedział nam w tamtym czasie w głowach. A jeśli tak, pozwalanie na to, żeby dokładać sobie jeszcze jedną, niepotrzebną cegiełkę do piramidy frustracji, naprawdę nie było dobrym pomysłem.
To głupie, awanturować się o ser.
Tematy zastępcze nie robią nam dobrze ani w mózgach, ani w sercach, ani na wątrobie.
Nie awanturuj się zatem.
Od dziś.
Ha!
Hmm, uwielbiam ser, więc nie wiem czy też bym zmilczała…
A tak serio, prawda, kolejne nieprzyjemne uczucia nie pomogą, tylko czasami tak trudno trzymać język za zębami, kiedy ciśnienie skacze, jak głupie.