Ostatnio trochę ćwiczę. Niestety nie mięśnie brzucha (choć te czasami płoną od nieokrzesanego rechotu), a mięśnie moich nawyków.
Testuję, kombinuję, wywracam gdzie trzeba. Trochę dla zasady, a trochę dlatego, że wiem, że to dobry moment.
Dziś będzie o mechanizmie, który jest nazwany słowem, którego nie lubię.
Empatia.
Kilka lat temu stała się bardzo modna. Wiele osób mądrzyło się na jej temat. Niektórzy zgrabnie, inni inaczej. Temat nigdy jednak do mnie mocno nie trafiał.
Tak, żeby wiecie – do bebechów.
I jasne, że współodczuwanie dobrze brzmi. No i cały ten pomysł też jakby zacny. Problem zawsze tkwił jednak w tym, że po mądrych szkoleniach z empatii, lud szedł w pole, a tam codzienność, ziemniaki i burak cukrowy w krzakach.
Ja też szłam. Że w to pole. Głową mądrze potrząsając od czasu do czasu.
Bo przecież wczucie w potrzeby ludzi dookoła – level hard. I nieprzespane noce z troski o losy świata. I zaangażowanie parą wychodzące z uszu, nosa i koniuszków palców. No i cała masa innych pochodnych.
Dopiero niedawno dotarło do mnie, że z tą całą empatią prawdziwa zabawa zaczyna się w innym miejscu.
To nie jest kategoria na dobrą pogodę. To mechanizm, który naprawdę nabiera wartości dopiero w kryzysie. Wymaga cholernej gimnastyki. Fikołków. Salta z klaśnięciem stopami w półobrocie.
Bo jak tu wzbijać się na wyżyny swoich meta (jak zwał, tak zwał) możliwości, jeśli człowiek po drugiej stronie stołu tak bardzo-skrajnie-radykalnie różny od Ciebie? Że na tej samej fali nie nadacie, choćby nie wiem co. Bo różni Was przecież wszystko. I gusta, i opinie, i historia, i potrzeby, i nawyki, i ton głosu, i interesy, i styl życia (w tym pracy), i nawet ten cholerny, fioletowy kolor. Ty nie znosisz, a człowiek codziennie w purpurowej szmince. Niech to jasny szlag.
I wtedy przychodzi empatia. Albo nie przychodzi. Ten drugi wariant nie pomaga.
Ona nazywała się A.
Miała duże, czerwone usta, które zawsze widziało się już z daleka.
Wybijała się z tłumu. W sumie to nikt nigdy nie wiedział dlaczego. Tak po prostu było. Niektórzy mówili, że chodziło o „to coś”.
Nie była głupia, ale żeby jakąś szczególną mądrością świeciła to też nie. Normalna taka. Jak jajecznica na śniadanie. Dobrze jak jest, ale jak nie ma, to chleb z dżemem też da radę.
Jak dorosła, poszła do pracy. Też zwyczajnej. Dane miała wyprowadzać z miejsca A i wprowadzać w miejsce B. Komórki, kolumny, tabele (czasami przestawne). Osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu.
Początkowo wierzyła, że to dla niej życiowa szansa. Bo z małego miasta, bo wypłata całkiem dobra i zawsze na czas.
Początek nie trwał jednak długo. Po nim zaczął się lekki, ale postępujący marazm.
Codziennie, krok po kroku (gdybym nie miała tak dużej awersji do zdrobnień, pewnie napisałabym kroczek po kroczku – bo one naprawdę cholernie małe były) coś się w niej zmieniało.
W oku coraz mniej chciejstwa, w ciele coraz niższy puls.
Na pozór – pracownik miesiąca.
Naprawdę – błotny marazm, z elementami kiły w czuciu.
Pod koniec kolejnego roku pracy było z nią źle.
Szefowa rozmawiała z A. regularnie, ale za każdym razem próbowała jakoś ocalić jej błądzącą duszę. Mówiła o benefitach, o tym, że w innych miejscach przecież jeszcze gorzej, uderzała w ton „lepiej głupie znane, niż nieznane nieznane”.
Nie pomógł też awans. Na chwilę odetchnęły obie, ale nie trwało to długo. Wiadomo przecież.
No i tak sobie tkwiły. Obie na podobnej grzędzie.
I wtedy świat postanowił tym zarządzić i zabrał szefową z obrazka.
Zadzwonił head-hunter, zapodał ofertę i dziewczę poszło w siną dal. Całość potrwała krócej niż chwilę.
A. czuła, że straciła ostatnią deskę ratunku. Bała się.
Od nowego miesiąca na miejsce przepadłej, przyszedł inny człowiek. Gadał inaczej, pachniał inaczej i w ogóle jakiś taki nie-jej był.
Dla A. to był trudny czas.
Do momentu, gdy po jakieś chwili, nie zaczęły (ta Nowa to też kobieta była) ze sobą rozmawiać. Od słowa, do słowa. Od historii, do drugiej.
Nowy człowiek wsłuchiwał się w te treści. Wiedział, że A., mimo że zmęczona, to jednak samoobsługowa, w boju przetrenowana i na maxa bezinwazyjna. Taki pracownik (na pozór) idealny. Niczego nie wymaga i daje radę (nawet jeśli w sercu ma swoje rozterki).
Nowa potrafiła w analizy. Patrzyła na tabele i wiedziała, o co chodzi. Czuła, że bez A. byłoby jej trudno. Potrzebowała jej na pokładzie – to był fakt. Ale specjalnej sympatii tam nie było. Takiej, że wiecie – po nocach się włóczyć po cmentarzach w poszukiwaniu umarłych poetów.
Dziewczyny były z totalnie innych bajek. Świat chciał, że zaczęły razem pracować.
I tu właśnie wjechała empatia
Po którejś rozmowie z A. Nowa zrozumiała. Że to już naprawdę czas na zmianę. Że dłużej w tej firmie, na tym stanowisku po prostu się nie da. Bo dalej tylko karaluchy i smród.
Że A. ma potrzeby, których nie realizuje, siedząc w tabelach i (co gorsze) nie ma najmniejszej prognozy na ich realizację. Że nigdy nie bawiły jej cyfry, litery czy inne takie. Że co z tego, że pensja na czas, jak żadnego z niej pożytku.
Że życie A. toczy się tu i teraz. Nie za 40 lat, jak już ZUS sypnie groszem emerytury.
Nowa chciała to wszystko zrozumieć. Tak wybrała. Odpuściła napinkę na „zatrzymać dobrego pracownika”.
Odpuściła swoją agendę. Jej własne potrzeby przepchnęła na drugi plan. To A. była ważna. Jej chęci, jej azymut, jej namiętności.
Prawda była taka, że A. od zawsze chciała być…
…fryzjerką (serio).
Sama nigdy by nie zmieniła zawodu. Nowa sprawiła, że to wreszcie kiedyś wybrzmiało na głos.
Po kilku kolejnych miesiącach A. odeszła z pracy. Dziś ma swój salon od włosów. Tnie, czesze, wianki plecie.
Wszystko z jakimś takim spokojnym, dobrym uśmiechem.
Nowa przeżyła.
Na miejsce A. zatrudniła kogoś innego. Człowiek był ogarnięty i ogólnie po prostu dawał radę.
Świat korpo nie stanął w miejscu nawet na chwilę. Świat A. wywrócił się do góry nogami.
A niby szef powinien zrobić wszystko, żeby człowieka zatrzymać na grzędzie.
Nic bardziej mylnego.
Empatia jest mega. Tylko czasem cholernie dużo kosztuje.
Warto ponosić te koszty.
W imię dobrostanu wszystkich A. w tym kraju.
Dobranoc Wam.
Czas na kąpiel. Dzieci już śpią.
Miłość.
Piękna historia, jak i sama empatia…