Dużo się w ostatnich latach pisze o "języku sukcesu". Skrajnie sekciarskie skrzydło tej filozofii, w uproszczeniu twierdzi, że jesteś tym, czym mówisz, że jesteś.
Naturalnie, jest w tym podejściu cząstka prawdy. Jak codziennie będziesz wizualizował jakąś sytuację, w oczywisty sposób będziesz do niej dążył. Włożysz więcej wysiłku w realizację swojego celu i wreszcie, pewnie Ci się uda. Z tej perspektywy – jeśli taka technika miałaby Ci pomóc – warto się nad nią pochylić.
Jest jednak w tej sferze rzecz, która ostatnio doprowadza mnie do ukrytego szału. W korpo-świecie widzisz to na każdym kroku. To metoda nazywania rzeczy innymi, niż są w rzeczywistości. Taka komunikacyjna cinkciarka.
Historia mojego dzisiejszego popołudnia
W okolicy 17-tej zadzwonił do mnie telefon. Rozmówca okazał się head-hunterem. Opowiadał o bardzo ciekawej ofercie pracy. Mówił, że przestrzeń, że możliwości tworzenia, a nie tylko od- lub prze-twórstwa, że firma otwarta na mocne wietrzenie w HR-ze. Ogólnie – sama radość. Po chwili jednak zawiesił głos i powiedział:
– no, ale są i problemy;
– problemy? (rzuciłam, szczerze będąc ciekawa tego wątku – toć nie szukaliby świeżej krwi, gdyby żyło im się idealnie);
– yghhhh! Nie problemy… Wyzwania!
Dokończyliśmy rozmowę, a Basta pogrążyła się w zadumie. Bo problem to przecież problem, a wyzwanie mimo, że stoi blisko, to na pewno nie na tym samym miejscu.
Wiem, dlaczego ludzie posługują się tego typu retoryką. Tylko, po paru latach jej stosowania, stwierdzam jednoznacznie, że jest po prostu głupia. Z kilku powodów.
- Bo to kłamstwo. A kłamać nie wolno.
- Bo ludzie tracą kontakt z bazą. Proste rozwiązania są najlepsze i najtrudniejsze. Każdy głupi to wie. Ta zasada dotyczy chyba wszystkich dziedzin życia. Komunikacji również.
Załóżmy, że pracujesz w Biedrze na kasie. Jesteś dziś w pracy już siódmą godzinę i, jak co dzień, podchodzi klient awanturujący się. Że kisiel powinien być tańszy, niż orzekł paragon. Znasz ten temat. Codziennie się z nim mierzysz. Ktoś w centrali coś zepsuł w kodach i do przyszłej środy nie uda się tego zmienić. Ty to wiesz, twój kierownik to wie, ale klient purpurowieje z wściekłości. Ręką wymachuje, a spod pachy fiołkami wcale. Od opowieści o kisielu, płynnie przechodzi do tematów ogólnospołecznych, takich jak wyzysk obywatela, złodziejstwo i pijaństwo w narodzie. I jasne, że mógłbyś zgłosić ochronie kolejne „wyzwanie” dnia. Tylko po co? Masz przecież problem, który ani Cię nie ekscytuje, ani nie zaskakuje. Semantyka (choćby najbardziej wyuzdana) nie spowoduje nagle, że ogarniesz tę sytuację lepiej/sprawniej/szybciej niż standardowo.
Tak samo jest z wieloma sytuacjami, które dzieją nam się w korpo-pracy. Awanturujący się biedra-klient może być alegorią każdej kolejnej, trudnej historii, które stają przed nami przecież codziennie. Po co więc niepotrzebnie fałszować rzeczywistość i mówić do ludzi językiem nie najprostszym? Czasami, po prostu problem to problem i tylko taki komunikat jest dla człowieka czytelny, zrozumiały i mobilizujący do działania.
- Bo to krótkowzroczne. Na krótki dystans, metoda „wyzwania” zamiast „problemu”, ma wyzwolić w człowieku chęć pokonania jakiejś bariery. Za każdym razem miałby się w nas budzić mały Barney Stinson, a w głowie dźwięczeć „challenge accepted„. I to jest możliwe. Jednak tylko w przypadku sytuacji, które wydają się człowiekowi albo wyjątkowo ważne, albo wyjątkowo ciekawe (celowo powtarzam słowo „wyjątkowo”). Kolejny, regularny problem w biznesie nie podnieca. Jest za to znany i przewidywalny. Nawet jeśli nazwiesz go wyzwaniem, ten wciąż pozostanie… tylko problemem.
Nazywajmy więc rzeczy po imieniu. Gwarantuję, że takie wietrzenie swojej filozofii komunikacyjnej potrafi zdziałać cuda. Fiołki spod pachy pana z Biedry, zamienią się wtedy w Chanel. Watro przemyśleć, czym chcesz dziś pachnieć. Szczególnie że lato w pełni, a autobusy przepełnione.
Chyba nie rozumiem tytułu, co ma do tego cinkciarz – warto znać genezę tego słowa, akurat dziś właśnie w tej chwili leci 1 odcinek 07 zgłoś się odnoszący się między innymi do nielegalnego handlu walutą za czasów PRL 😉 Ot przypadek – wracam więc do oglądania.