Ludzie lubią ludzi. Reguła podobieństwa jest w tej kategorii bezwzględna. Długo nie wyżyjemy bez kontaktów z sobie-podobnymi. Ot, stwierdzenie. Prawda ludowa taka.
Historia pewnego W.
W. jest specjalistą najwyższych lotów. Pracuje sprawnie i jakby za troje (= korp. wskaźniki ef-ti-i płoną). Szef go za to lubi. Każdy głupi by przecież lubił. Nie dość, że biznesy kręci sprawnie, to jeszcze zazwyczaj kończy przed czasem. Zdarza się, że sam prosi o więcej zadań. Normalnie skarb. Współpracownicy też w sumie go tolerują. Nie pomaga im zbyt często, ale za to w najtrudniejszych sytuacjach. Wiedzą, że z W. jest im łatwiej i bezpieczniej. Warto mieć kogoś takiego na pokładzie. O sympatii jednak mowy nie ma. Głównie dlatego, że ten żart taki suchy, a sam człowiek zupełnie aspołeczny. Czasami W. jest przedmiotem kuchennych rozmów. Tam przychylności nie wyczujesz. Jest o tym, że lizus, że życia nie ma poza pracą, że inni by tak nie chcieli. A w ogóle, to charyzmy w oku brak. Nie mówiąc już o głosie – ten od zawsze zbyt wycofany. Nawet jak mówi o rzeczach ważnych, trudno go zrozumieć, czasami nawet usłyszeć.
W. ma ambicje. Z każdym miesiącem coraz większe. Powoli zaczyna wspominać o nich swojemu przełożonemu. Ten, w obawie przed spadkiem wydajności swojego najlepszego pracownika, wątek podtrzymuje. Razem z W. tworzą więc wizję awansu. Ten dokładnie wie, jakie stanowisko go interesuje. Od dawna już chce być managerem. To głównie po to tak ciężko pracuje.
Szef ma świadomość, że materiał na kierownika z W. żaden, ale nijak nie potrafi mu tego wytłumaczyć. Że niby co miałby mu powiedzieć? Że tak wprost – „stary nie nadajesz się”? Każda opcja jest zła. Postanawia więc grać na czas. Jeśli nie może (lub nie chce) ogarnąć tego tematu odpowiedzialnie, to chociaż przełoży go na później.
Mijają miesiące. Konkretnie ich siedem.
W. stawia ultimatum. Albo mnie promujesz, albo sobie idę. Konkurencja nie śpi i od dawna już sobie ostrzy zęby na W.
Manager czuje, że nie ma wyjścia. Nie odmawia. Wręcz przeciwnie. Po kolejnych dwóch tygodniach po firmie płynie komunikacja. „Jest mi niezmiernie miło, przywitać w gronie managementu (…)”.
W. pęka z dumy. Drukuje tego maila i w weekend jedzie go pokazać mamie i babci. Bez tego pewnie by nikt nie uwierzył.
I to jest ostatnia chwila, kiedy W. czuje się dobrze. Jakby spadł na niego mały pierwiastek boskości. W poniedziałek wraca do pracy, a tam zaczyna się dziać rzecz oczywista.
W. jest kierownikiem, zatem zabiera się do zarządzania. Ustala zasady gry i formułuje oczekiwania wobec swoich pracowników. Współpracownikami ich nie nazywa. Nie ten poziom przecież. Współpracownik to dla niego osoba na tej samej grzędzie. On dziś jest już o jedną wyżej. Podświadomie chce to podkreślić. Wychodzi mu to już od pierwszego dnia. I tak, na pierwszym spotkaniu ogłasza jak należy pracować, czego nie toleruje, a na czym mu zależy. Narracja zdecydowanie nastawiona na „ja”. To logiczne, ciężko przecież pracował na ten „swój” sukces. Teraz czas go uczcić.
Po spotkaniu jest z siebie dumny. Wyrzucił wszystko z siebie i jakoś poszło. Bał się trochę tego wystąpienia (te publiczne bardzo go stresują), ale już po wszystkim. Wie, że nie będzie tego robił często. Tylko na początku tak trzeba, potem poustawia sobie ten zespół po swojemu. Wszystko będzie działać jak w zegarku.
Nie działa.
W. nie wie, dlaczego jego świetnie wyliczony plan wciąż kaszle. Jeszcze długo nie zrozumie, że ludźmi nie zarządza się tak jak projektami, a 1+1 ≠2. Nie pojmuje, czemu inni nie chcą pracować tak jak on, kiedy był na tym samym stanowisku. Próbuje ich do tego zmusić. Ustawia „targety”, odnosi się do własnej wydajności sprzed miesiąca, udowadniając, że jak się chce, to przecież można. Z czasem, zaczyna rozmawiać z ludźmi z pozycji siły. Coś jakby – skoro Ty dla mnie nic nadzwyczajnego, to ja Ci się odwdzięczę. No bo przecież to on tu rządzi. Małe złośliwości przechodzą więc w większe. W ubiegłym tygodniu dwóm osobom odmówił urlopu. Nie dlatego, że miał ku temu ważny powód. Dlatego, że nie chciał go udzielić i mógł sobie tak nie chcieć. Tak jak oni nie chcą zostawać dla niego czasem po godzinach.
O czym jest ta opowieść?
Ten tekst nie wieje pogardą dla W. On jest w tym scenariuszu raczej ofiarą. Ambicje każdy może mieć nieograniczone. Ja zawsze będę kibicować ambicji.
Ten tekst jest do tych, którzy codziennie podpisują się pod awansem dziesiątek takich W. Z własnej słabości albo dla świętego spokoju.
Nie róbmy z dobrych specjalistów, najgorszych managerów świata. Ci ludzie, po takiej przygodzie spadają z bardzo wysokiego wieżowca. Siniaków czasami starcza na całe późniejsze, zawodowe życie. Nie mówiąc już o tych biednych zespołach, które nie zasłużyły na to, by być poligonem doświadczalnym kolejnych osób, które wybiły się tylko tym, że zamiast 5-ciu zadań na godzinę, ogarniały 15.
Zarządzanie pracą ludzi to zadanie dla absolutnej elity. Żeby robić to dobrze, nie wystarczy kurs z zarządzania projektami, czy dobrze skrojona tabela ze stosem danych.
Człowiek to nie tabela. Nigdy nią nie był i nigdy się nie da w żadną z nich wkleić.
Czasami lepiej stracić (= pozwolić iść własną ścieżką) najlepszego specjalistę z grupy, w imię odwagi do budowania absolutnie elitarnego zespołu managerskiego. Kompromisy są dobre. W tej kategorii jednak nie przewiduję miejsca nawet na najmniejsze.
To historia o braku menedżerskiej zajawki szefa W. Z nim najwyraźniej też ktoś kiedyś taki błąd popełnił, a to pokazuje, że mamy kolejny problem kaskady tego typu błędów- to rozprzestrzenia się jak epidemia. Szefowie firm nadal w pełni nie doceniają tego, jak duży wpływ na ich biznes ma poziom kompetencji zatrudnianych przez nich menedżerów (mam na myśli oczywiście kompetencje związane z zarządzaniem). Później przychodzi im za to \'płacić’. Ot takie smutne story…, ale na pocieszenie złota myśl: nie sztuką nie popełniać błędów, ale ich nie powtarzać!
Dobrego dnia Paulina 🙂 !