To jest historia prawdziwa. Dla mnie niełatwa, bo swego czasu kosztowała mnie bardzo dużo energii.
Kilka ładnych lat temu, kiedy Basta jeszcze była na mocnym, zawodowym rozbiegu (takie raczej Baściątko wtedy ze mnie było), dopadła ją sytuacja trudna. Do tego stopnia, że do tej pory, kiedy wspomina tamte wydarzenia, akcja serca dziwnie wzrasta. A to już tyle lat…
Ja nie dam rady?
A było to tak…
Jak to ja, pracowałam już wtedy w korpo, ale na bardzo wirtualnym stanowisku. Wirtualnym dlatego, że szefowa była w Europie, reszta zespołu w różnych częściach świata, a projekty, które prowadziłam siedziały wszędzie od Argentyny do Kaukazu. Wbrew pozorom, praca nie była bardzo wymagająca, a ja chwilowo korzystałam z jej rozlicznych dobrodziejstw. Czasami pracowałam do 13stej, czasami już w południe bywałam na basenie. Wygodnie i na równi pochyłej do błogiego lenistwa.
Pewnego dnia, szefowa zapytała mnie czy nie chciałabym się podjąć turbo-projektu. W skrócie mówiąc, wyzwanie z odpowiedzialnością przed ludźmi z najwyższej, kalifornijskiej chmury (w Kalifornii była kwatera główna firmy). Chciałam średnio (bo lenistwo rozpieszcza), ale odmawiania też jakoś we krwi nie mam. Podjęłam więc wyzwanie.
Bezbronność
Projekt, sam w sobie, jak każdy projekt. Trochę skomplikowany, trochę spóźniony. Ciśnienie na wyniki „na już” lało się z nieba. Jeśli dobrze pamiętam, stawką było 6 mld $. Kasa, której do tej pory nie potrafię sobie dobrze wyobrazić. Ja chyba jakoś tak jestem genetycznie zbudowana, że merytoryczne ciśnienie ogarniam. Jak znam zadanie do zrealizowania, to je po prostu zaczynam ogarniać. Od początku. Krok po kroku. Nie odnoszę się do zapóźnień z przeszłości, bo przecież nie znam, nie wiem, po co o tym gadać. Wchodzę i zaczynam pracować. A potem dowożę rezultaty. Od innych raczej paniką się nie zarażam. Jak widzę głupotę, to ją zmieniam. To wszystko od pewnego momentu. Od zakończenia tej historii właśnie.
Początki projektu były standardowe. Do chwili, kiedy poznałam człowieka, który miał ze mną współpracować. Strasznego, angielskiego wcale-nie-GENTLEmana. Powiedzmy, że na imię mu było Benjamin (pozwólcie, że prawdziwą tożsamość B. zachowam dla siebie). Każde z nas miało swoją część do ogarnięcia. Podział obowiązków był dość precyzyjnie określony. Człowiek nie był wobec mnie nadrzędny, ale powiedzmy… stażem pracy i „noszeniem się” na pewno w ten sposób się prezentował.
Ben charakteryzował się, mówiąc wprost, ogromną dozą chamstwa, arogancji i buty. Owo chamstwo było jednak cudnie opakowane w najbardziej arystokratyczny z oksfordzkich, staroangielskich akcentów. Każda z nim rozmowa była totalnie bipolarna. Człowiek, w jakiś przedziwny sposób wyraźnie potrafił podkreślić swoją wyższość, większość i co-tam-jeszcze-jest-na-W. Gdy pojawiały się problemy, bez mrugnięcia okiem, wprost winę zrzucał na mnie, obarczając ją dodatkowym wiankiem niemerytorycznych, personalnych uwag. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że to była świadomie wybrana strategia pracy. Wtedy, dla Bena, bardzo skuteczna.
Ja zamiast pozostać merytoryczną, odpadałam. Za każdym razem. Z chamstwem zawsze było mi ciężko dyskutować. Byłam bezbronna. Runda, za rundą, pozwalałam wrzucać sobie kolejne zadania i za nie odpowiedzialność. Dzień za dniem, rozmowy z człowiekiem były coraz trudniejsze. Często w towarzystwie nieracjonalnego bólu brzucha. Jak przed maturą.
Ja tyrałam jak osioł. Ben, codziennie grał w golfa.
Czerwona lampka
Czerwona lampka zapaliła mi się w głowie dopiero w momencie, kiedy pewnego popołudnia Basta-mąż zabrał mnie na musical. Poszliśmy na „Cats”. Usiadłam w fotelu wygodnie, aktorzy wyszli na scenę. Po m/w 7 minutach wzięłam od Emila kluczyki do auta. Przeprosiłam i poprosiłam o wyrozumiałość. Czułam, że muszę wrócić do domu, włączyć komputer i sprawdzić co Ben odpisał na moją ostatnią wiadomość, co się dzieje w projekcie.
A był to piątkowy wieczór.
Ben nie odpisał nic. Odezwał się dopiero po weekendzie. W golfa przecież grał.
Emil tego wieczora wrócił do domu taksówką. Ja nie spałam pół nocy. Nerwy zjadały mi kilogram za kilogramem.
Morał
Każdy ma (miał lub jeszcze pewnie będzie miał) swojego Bena.
Wraz z rozwojem zawodowym, każdy z nas chyba trafia na osobę lub sytuację, która w danym momencie mocno go przerasta. Bo woda zbyt głęboka, bo rozmówca nie taki. Wszyscy mamy jakąś granicę bezbronności.
Podobno jednak człowiek uczy się wyłącznie w sytuacjach trudnych. Czy każdy człowiek, nie wiem. Ja na pewno najwięcej się nauczyłam właśnie w czasach sztormu.
Kiedy dziś wspominam tę historię, myślę, że szkoda, że nie dałam sobie wtedy kilku, mądrych rad.
- Nie wyszłam z epicentrum całego tego syfu. Zamiast tego, dałam się porwać głównemu nurtowi, dyktowanemu przez Bena. Nie dałam sobie szansy spojrzenia na wszystko, co działo się wtedy w projekcie z perspektywy neutralnego obserwatora. Nie miałam odwagi odbić piłeczki, w obawie przed tym, że człowiek odbierze to jako przejaw niekompetencji. Paraliżowały mnie odczucia/opinie człowieka, którego ani nie ceniłam, ani nie szanowałam, tylko dlatego, że wychodził do mnie zawsze z pozycji siły. Przedziwny mechanizm.
- Nigdy nie zaadresowałam tematu komunikacji w projekcie. Z nikim (poza mężem i przyjaciółmi) nie podzieliłam się wątpliwościami dotyczącymi etyki benjaminowej pracy. A trzeba było. Po latach dopiero dowiedziałam się, że człowiek wyleciał z firmy dyscyplinarnie. Podobno sprawa o mobbing. Ałć!
- Błędnie oceniłam swoją pozycję. W tamtym czasie wydawało mi się, że muszę to wszystko znieść i po prostu dowieźć obiecany rezultat. W końcu 6 miliardów dolków. To się chyba nazywa ambicja. Dziś myślę, że dowozić trzeba, ale równie ważne są zasady gry po drodze. Jeśli w tej kategorii coś dramatycznie Ci nie sprzyja, nie bój się reagować. Albo poproś o zmianę partnera (tak właśnie!), albo sam odejdź. To żadna ujma na ambicji skutecznego człowieka. Każda organizacja powinna móc wybrać, na jakie wartości stawia. Jeśli pozwala na skrajnie złe zachowania pracowników, powinna też ponosić tego konsekwencje. To głupota kopać się z koniem. A w dodatku strasznie niezdrowa.
- Pozwoliłam Benowi wjechać mi do salonu. Sytuacja z „Cats” była przełomowa. Mąż okazał się kochany i wspierający (wiedział, ile mnie to wszystko wtedy kosztowało), ale ja sama wiedziałam, że przekroczyłam granicę, której nie chcę przekraczać. Kiedy emocje opadły, byłam zła, że pozwoliłam, żeby ktoś tak skrajnie dla mnie nieważny, miał tak duży wpływ na moje ówczesne, również prywatne życie.
Na koniec powiem Wam, że jak już opisałam tę historię, dziś wydała mi się niemal trywialna. Inne czasy, inne doświadczenia. Być może, paradoksalnie jakaś część tej zawodowej dojrzałości przychodzi do nas wraz z rodzicielstwem. Nie wiem, spekuluję.
Wiem jednak na pewno, że przede mną jeszcze szereg trudnych, stresujących sytuacji. Najważniejsze, żeby znać swój próg bezbronności i potrafić w odpowiednim momencie zareagować. Nie po to, żeby żyło się łatwiej, tylko po to, żeby było zdrowiej.
Mówię to często. Zdrowie jest ważne. Wasze i moje zdrowie właśnie.
No pacz! Miałem też i swoich Benów. Długo, za długo zajęło mi pojęcie, że – jak piszesz – nie ma co kopać się z koniem. Teraz, niczym tchórzofretka, uciekam. Zdrowie i słoneczny światopogląc ważniejsze.
Whoops, właściwie to po ostatnich Benach uciekłem na dobre 😀