Jest środa, wczesną nocą. Dzień spakował się do łóżka, a ja mam czas na zebranie myśli.
Chwilę po 22-giej wracałam dziś z koncertu. Jechałam służbówką męża, więc człowiek zamulał prawym pasem, tempem bardziej niż poprawnym. Przemierzając wrocławskie bezkresy, z nudów zaczęłam się trochę rozglądać (drogi dziś wyjątkowo puste były). Szybko mi się odechciało, bo widoki nie były kuszące.
Najpierw przywitała mnie seria „pożywienie” – z lewej kiełba z Biedry, z prawej reklama aromatycznych kebabów XXL i parówek w promocji za 3,70 za kilogram (ałć!). Potem był uroczy cykl „uroda i wzdęcia” – zaczęło się od Ulgix Max, skończyło na płynach na grzyba paznokci (bo przecież nigdy nie wiadomo co przyniesiesz do domu z lodowiska). Dalej seria billboardów bez bliżej określonej przynależności: prośba o zaadoptowanie jakiejś kozy w ZOO, urocza (wszak w opcji na golasa) pani reklamująca firmę budowlaną, buty do trumny (!) i szampon na łupież.
Basta za kierownicą zaczęła już być bardzo znudzona, aż tu nagle zauważyła pierwszy, drugi, trzeci, a potem kolejne billboardy skierowane do potencjalnych pracowników. Employer Branding w wersji rodzimej. Uśmiechnięte twarze, kciuki w górę, hasła, których dobrze, że nie zapamiętałam, bo pewnie trudno byłoby mi zasnąć.
Na koniec dojechałam do jednego z dużych skrzyżowań, a tam, na połowie wieżowca ogromny baner. Widać, że korpo, bo litery jakieś takie równe i po angielsku. Widać, że dużo kosztowało, bo baner duży. Widać, że… hmmm… Już więcej nic nie widać.
To, że billboardy to zło wiem już od dawna. Zupełnie bez sensu zaśmiecają naszą przestrzeń publiczną, wcale nie przynosząc oczekiwanych efektów. Wiem to z doświadczenia, bo sama ileś lat temu puszczałam duże korpo-outdoory. Za setki tysięcy nie moich pieniędzy. Z mojej dzisiejszej perspektywy, to dobre doświadczenie, bo praca nad czymś takim potrafi być bardzo ciekawa. Czy zrobiłabym teraz rzecz podobną? Na pewno nie.
Jedyne uzasadnienie dla billboardu, które jestem w stanie zaakceptować, to coś w stylu Carlsberga. A i to tylko na chwilę, przy okazji jakiegoś festiwalu czy innej letniej imprezy.
Jeśli jednak z twojego billboardu nie leje się piwo, zastanów się trzy razy, zanim puścisz go w miasto.
Po pierwsze dlatego, że dziś bardziej niż kiedykolwiek, biznes powinien być odpowiedzialny. Jedną z form tej odpowiedzialności, jest współtworzenie dobrych, czystych, przyjaznych przestrzeni miejskich.
Po drugie dlatego, że to naprawdę bez sensu, na własne życzenie pchać się gdzieś pomiędzy reklamy pieczonych kurczaków i kremów na rozstępy.
A po trzecie dlatego, że wszystko, co robimy (jako branża) w przestrzeni publicznej powinno kończyć się pytaniem: czy to jest najlepsza rzecz, jaką możemy wypuścić w świat?.
To, co dziś widziałam, nie było najlepsze.
Dobrze, że już grudzień. Nowy rok na pewno przyniesie nam dużo dobrych zmian.
Chyba chodzi tez o to, ze poziom reklamy wszelakiej dostosowuje sie do odbiorcy na danym terenie. Dodatkowo nakladem/iloscia przekazow, ktore atakuja potencjalnego klienta, firmom nie chodzi o gornolotna tresc. Raczej zeby nasza podswiadomosc zapamietala firme/produkt/logo podczas zakupu/wyboru produkru lub firmy.
Fakt-nie jest to ladny widok, ale w dzisiejszych czasach kazdy chce przeciagnac na swoja „manke”. Czyli-oplaca sie dzierzawcom to lecimy z koksem! Podpiszemy kontrakt na pare lat, zaplacimy, ale zakryjemy ci okna plakatem-ok?..no problemo…how much? Teraz pytanie jest nastepujace: czy dobrym wyjsciem jest zakaz billbordow/ograniczenie ilosci z uwagi na nieestetyczne walory czy tez nie…? jesli tak…what’s next?