Od pięciu godzin powinniśmy już siedzieć w samolocie do Warszawy. A tu klops, ubaraszung, heca taka.
Samolot nasz się obraził i podobno przestał działać. Załoga uspokaja. Mówią, że dziś wylecimy. Do końca „dziś’ jeszcze jakieś 8 godzin.
Zen.
Wyjeżdżamy z Japonii kompletnie zakochani.
W ludziach, filozofii życia, zapachu, jedzeniu, miejskiej mądrości. Ale o tym zaraz. Na początku bowiem należy Ci się krótkie wprowadzenie, drogi Basta-Czytelniku.
Lecieliśmy do Tokyo z lekką dozą niepokoju. Że tylko na 6 dni, więc po co w ogóle. Że z dzieckiem w ten tłok, w ten upał, deszcz, czy nie-daj-Budda jakieś trzęsienie podłogi. Że miast przecież nie lubimy, a tu znowu ta daam – duże, świetliste i na pewno brudne. No i – co chyba było największą naszą obawą – że umęczymy się na maxa, a Tola będzie z wielkomiejskich nudów marudna, nosem kręcąca i z lekka jakby irytująca.
Dlatego właśnie martwić i projektować przyszłości nie wolno nam nigdy i pod żadnym pozorem.
Podróż była (i w sumie jeszcze jest) fantastyczna. Z kilku powodów.
- Japończycy to najmilszy naród na Ziemi. Czasami wprawiało nas to w lekkie zakłopotanie. Na przykład, gdy pani o połowę ode mnie niższa, chudsza i w domyśle słabsza fizycznie (nie mówiąc już o zestawieniu z Basta-mężem) – z uśmiechem dźwigała mój plecak, niosąc go do hotelowego pokoju. I nie, nie dało się skutecznie zaprotestować. To taki rodzaj gościnności. Ale nie o tych paniach przecież chciałam… Ludzie na ulicy są po prostu idealnie przystosowani do życia w społeczeństwie. Nikt się nie pcha (nawet do pociągów, które na pierwszy rzut oka są już maxymalnie zatłoczone), nikt nie wbija nikomu łokcia pod żebro. Jak idziesz z dzieckiem, ludzie pomogą Ci wejść, wyjść, przejść, co-ci-trzeba. Jest w tym kraju coś takiego, co czuje się w powietrzu. To jakby jakiś hormon zaufania. Rowery stoją na ulicach nieprzypięte i nikt ich nie kosi. Towary są niezabezpieczone. Ludzie, ludziom tak zrobili. Bo ufają, że warto. No i warto. Dla Polaka to odkrycie. Jakże miłe.
- Jedzenie masakruje. Kilka zdjęć wrzuciłam na instagram. Nie mogłam się powstrzymać. To był jakiś totalny, kulinarny orgazm. Zajadając kolejne porcje, tylko się na siebie gapiliśmy. Często bez słów. Onomatopeje za to jechały sążnie. Nawet Tolka przyznała, że pierogi wcale nie są jedynym, słusznym pożywieniem. Byliśmy już w kilku, światowych kulinarnych mekkach. Ta jest najlepsza. Absolutnie bezkonkurencyjna.
- Dziecko w podróży uczy się najlepiej. I nie chodzi mi o to, że Tolka potrafi się przywitać po japońsku. Mówię o tym, że od małego kuma, że świat to nie tylko Polska. Że każda kultura ma się inaczej. I, że inaczej nie znaczy źle. Tylko inaczej. No właśnie. Proste, a tak czasami potwornie trudne do zrozumienia. W Japonii, przez to, że wszystko jest takie poręczne i przyjazne, ta nauka jest bardzo przystępna, bezbolesna i jakaś taka kompaktowa.
- Wózek wjedzie wszędzie. Metro ma podjazdy, windy i inne takie. Pamiętam, jaką wózkową gehenną wydawał mi się NYC. Tokyo pomaga i wita rodziny z dzieciakami. Tłumy w turystycznych dzielnicach też da się przeżyć. Jak się nie pchasz na główne ulice w godzinach szczytu, to jesteś bezpieczny. Co więcej – szczęśliwy. Bardzo.
- Bo wszyscy mówią, że się nie da. I nie mają racji. Gadają, żeby gadać. Żeby pomarudzić trochę. Jak ktoś lubi – jego sprawa. Ja nie lubię. Ani gderać, ani słuchać cudzego. Nie posłuchaliśmy więc i na dobre nam wyszło. Tokyo stało się ulubione.
Jeszcze, gdyby tylko ten lot wreszcie wystartował.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Szczególnie że młodsza potomkini czeka.
Stęskniliśmy się.
Z uśmiechem i dobrem w głowie – wracamy.
Lubię wracać.
Sobą do siebie.
Też tak uważam, że dziecko to nie problem w podróży i w życiu (piszę tak, bo dla wielu dziecko bywa i problemem życiowym…). Polecam Ci lekturę książek Tiziano Terzani, on to dopiero był zakochany w tych rejonach świata. Spodoba Ci się, gwarantuję!